Dzień 47 ” veni, vidi, vici”
Passo Corese – Rzym
To już ostatni dzień. Ksiądz zaprasza mnie na mszę o 7.30. Zaczyna się o 7.45, po mszy czekam jeszcze 10 min i idziemy na śniadanie. Espresso i trzy grzanki wciągam w 30 sekund i można ruszać. Codziennie coraz bliżej, a dziś już tylko 37 km do celu 🙂 W połowie zaczyna się największa ulewa jaką miałem przez cały czas wędrówki. 15 minut i na szczęście znowu wychodzi słońce. Pewnie to jakieś symboliczne oczyszczenie z grzechów. Czyżby to oznaczało że będzie można trochę pogrzeszyć po powrocie? 🙂 No i cóż, o godzinie 18.10 wchodzę na plac św. Piotra. Bez specjalnego wow czy wielkich fajerwerków. Po prostu jestem. Dążenie do celu jest dużo ważniejsze niż sam cel. Więc gdyby się ktoś zastanawiał czemu ja tyle chodzę, to dziś już znam odpowiedź: ponieważ zajebiście się czuję jak już przestaję 🙂
///
It is a last day. A priest invited me for a mess at 7.30. It begins at 7.45, after a mess I`m waiting for him 10 minutes and w are going for breakfast. Espresso and three toasts I ate in 30 seconds and I can set off. Everyday it is closer and today there is only 37 km to the end. In a half way there is the heaviest downpour that I have during my whole pilgrimage. 15 minutes and the sun is coming out again. It seems as if it were a symbolic cleaning of sins. Does it mean that I will be allowed to sin a little after coming back ? 🙂 And at 18.10 p.m. I entered St. Peter`s Square. Without special wow or magnificent fireworks. Simply I am. A way and desire to the destination is much more important than the aim itself. So if somebody asked me why I am walking so much, I already know the answer: because I feel cool when stop 🙂
Dzień dobry bardzo. Ja to Paweł, a ona to Iza. Witamy Cię na naszej stronie. Jesteśmy w miarę normalną parą, poza tym że nie zgadzamy się z przyjętą przez większość definicją normalności, a wręcz się przeciwko niej buntujemy. Wierzymy w to, że życie nie sprowadza się jedynie do bezsensownej konsumpcji, a do szczęścia nie jest nam potrzebny nowy ajffon. Wierzymy w życie z pasją, pełne aktywności, pokonywanie własnych słabości, a przede wszystkim wierzymy w Boga. Dzięki jego opiece i ciężkiej pracy conajmniej raz w roku możemy się wyrwać z pułapki normalności. Na tydzień, miesiąc, czy dwa. Stopem, rowerem, pieszo albo samochodem. Nie musi to być wcale daleko. Życie ma smak i zapiera dech w piersiach nawet w „naszych” Karkonoszach. Wystarczy wziąć plecak, zmienić tryb na offline, wyciszyć telefon i wyjść z domu. Przed nami miesiąc w Albanii. Rodzina i przyjaciele przyzwyczaili się już, że będąc gdzieś dalej piszemy dla nich jakąś krótką relację. Tak będzie i tym razem. Zapraszamy do wspólnej podróży.