12.10 – wejście na Dinare.
Pierwszy cel podróży to najwyższy szczyt Chorwacji – Dinare. Wysokość 1831 m n.p.m. nie wydawała się zbyt wymagającą wędrówką, więc poranek był niespieszny, chłód w namiocie i porywy wiatru opóźniły wyjście na świat. Po wynurzeniu się jednak ze śpiworów zobaczyliśmy piękny poranek. Szybko spakowaliśmy namiot i resztę graciarni do samochodu, zjedliśmy powoli śniadanie, rozgrzaliśmy się herbatką i ok 10 wyruszyliśmy. Ośnieżone szczyty widoczne w oddali, zwiastowały jeszcze zimniejszą aurę. Widoki były cudowne. Pogoda sprzyjała, słońce malowało jesienno – zimowymi barwami piękne pejzaże. Po 1,5 godzinie spaceru po jeszcze prawie płaskim terenie, doszliśmy do dolinki gdzie zobaczyliśmy najpierw jedną, później drugą chatkę. Raczej opuszczone. Przy następnej zobaczyliśmy 2 osoby, pomachaliśmy z daleka, a w odzewie uslyszeliśmy „come here”, no to poszliśmy. Dwóch mężczyzn, jeden architekt geodeta, drugi to właściciel owej chatki, która służyła za mieszkanie pasterzom latem, kiedy przychodzą tu z tysiącem owiec na wypas. Po pierwszym zdaniu od razu zaproponowali coś mocniejszego, mimo wczesnej pory chętnie skorzystaliśmy, chcąc się jakoś rozgrzać. Bimber podany z butelki po wodzie mineralnej, okazał się jakoś taki lepszy niż te które piliśmy w Polsce. 30 min gościny i trzeba iść dalej. Ponoć na górę jeszcze 3,5 godziny. Wchodzimy do lasu, niczym nie różniącego się od tych w Polsce, ale zaraz wychodzimy na polane wokół której rozciągają się potężne góry, pod nogami zaczyna się pojawiać śnieg. Z czasem zaczynamy brodzić po kostki. Zimno, zaspy, jakoś inaczej wyobrażaliśmy sobie Chorwację. Plusem były niesamowite, wręcz bajkowe ośnieżone panoramy. Na świeżym śniegu przez całą drogę nie zauważyliśmy ani jednego obcego śladu. Nie spotkaliśmy też żadnych innych turystów. Sami, w górskiej ciszy, czuliśmy się niezwykle uprzywilejowani. Długie podejście zaczęło dawać w kość, szliśmy coraz wolniej, pod grubą już warstwą śniegu nie było widać gdzie kamień, gdzie jakaś szczelinka, tempo spadało, siły szybko uciekały. Gdyby nie pogoda ciężko byłoby się zmotywować do dalszej wędrówki. Przerwy były krótkie, żeby się ubrać, rozebrać, albo zjeść szybką kanapkę. Na dłuższy odpoczynek za zimno. Jakoś nie doceniliśmy tej górki, wcale nie okazała się taka łatwa, można się było nieźle zmęczyć. Dużym plusem było bardzo dobrze oznakowanie szlaku, bez mapy poradziliśmy sobie bez problemu. O 15 wreszcie dotarliśmy na szczyt. Wreszcie 🙂 na samej górze chmury przysłoniły widok, więc kilka zdjęć i uciekamy na dół, tu wiatr sprawia że odczuwalna temperatura jest dużo poniżej zera. Ucieczka jednak nie była zbyt szybka, idąc w dół trzeba było dużo bardziej uważać, żeby się nie poślizgnąć na wystawionych zboczach. Staraliśmy się wracać sprawdzonymi już naszymi śladami. Trochę niżej śnieg już zaczynał się topić, momentami była to jazda bez trzymanki, nogi same się rozjeżdżały na nim. Na szczęście tu już było bardziej płasko i co najwyżej można było obić sobie kość ogonową 🙂 W dolince gdzie wcześniej mieliśmy postój, nie było już nikogo. Mijała godzina 18 i słońce zaczynało zachodzić. W tym świetle dolina wyglądała jak z bajki, kolory nie do opisania. Zmęczeni już długą drogą zaczerpnęliśmy z tych widoków trochę siły na ostatnie 5 km. Do auta dotarliśmy po 19, prawie już po ciemku. Teraz jeszcze tylko wydostać się do cywilizowanej drogi, po zmierzchu jakoś to inaczej wyglądało, więc tylko z pomocą gpsa udało się dobić do głównej drogi i wyznaczamy kierunek Sybenik. Zmęczeni już jednak kilkoma ostatnimi dniami, postanawiamy dziś przespać się w cywilizowanych warunkach. Poza sezonem, zamiast pokoju 2 osobowego, dostajemy całe mieszkanko do dyspozycji. Trochę niewygody ostatnich dni i znów człowiek potrafi docenić ciepły prysznic i wygodne łóżko :-).
Dzień dobry bardzo. Ja to Paweł, a ona to Iza. Witamy Cię na naszej stronie. Jesteśmy w miarę normalną parą, poza tym że nie zgadzamy się z przyjętą przez większość definicją normalności, a wręcz się przeciwko niej buntujemy. Wierzymy w to, że życie nie sprowadza się jedynie do bezsensownej konsumpcji, a do szczęścia nie jest nam potrzebny nowy ajffon. Wierzymy w życie z pasją, pełne aktywności, pokonywanie własnych słabości, a przede wszystkim wierzymy w Boga. Dzięki jego opiece i ciężkiej pracy conajmniej raz w roku możemy się wyrwać z pułapki normalności. Na tydzień, miesiąc, czy dwa. Stopem, rowerem, pieszo albo samochodem. Nie musi to być wcale daleko. Życie ma smak i zapiera dech w piersiach nawet w „naszych” Karkonoszach. Wystarczy wziąć plecak, zmienić tryb na offline, wyciszyć telefon i wyjść z domu. Przed nami miesiąc w Albanii. Rodzina i przyjaciele przyzwyczaili się już, że będąc gdzieś dalej piszemy dla nich jakąś krótką relację. Tak będzie i tym razem. Zapraszamy do wspólnej podróży.