Dzień 4
Pobudka w Faro była dość dziwna. Otworzyłam oczy i zobaczyłam przejeżdżające autobusy, samochody i ludzi zmierzających do pracy. Była już 7. Myślałam że w tych warunkach zerwiemy się już o 5, ale zmęczenie zrobiło swoje. Szybko poszliśmy na autobus, mieliśmy pół godziny do odjazdu więc szybka toaleta, herbata, śniadanko zaplanowane w Lagos. W Lagos okazało się że kolejny autobus, juz na sam przylądek odjeżdża za 3 min, więc wyszło idealnie. Juz po drodze widoki byly baaardzo obiecujące. Przylądek św. Wincentego przywitał nas ostrym słońcem i orzeźwiającym wiaterkiem. Widok był nieziemski. Wysokie klify na tle błękitnego nieba a w dole soczyście niebieska woda z mocno kontrastujacymi z nią białymi falami rozstrzaskującymi się o skały. W takiej scenerii i zważywszy na to że zrobiła sie już prawie 13 sniadanie smakowało jak nigdy. Po zrobieniu rekordowej chyba ilości zdjęć i spacerze po klifach wreszcie wyruszyliśmy w drogę. Juz na pierwszych kilometrach plecak bardzo ciążył, a szelki uwierały. Mamy tylko nadzieję że to kwestia przyzwyczajenia. Trzymaliśmy się szlaku Rota Vincentina, który ma oznaczenie jakby specjalnie wymyślone dla Polakow, dwa paski- bialy do góry i czerwony na dole. Noc chcieliśmy spędzić na plaży, już widziałam piękny zachód słońca, jeśli nie kąpiel to przynajmniej spacer po wodzie, a rano śniadanie z widokiem na ocean… już dosyć zmęczeni po niecałych 20 km zboczyliśmy z trasy żeby dostać się na jedną z nich. Zaczęło się robić coraz chłodniej i wzmógł się ostry wiatr, więc zaczęliśmy powoli wyciągać długie spodnie, później bluzy. Słońce szybko zachodziło, plecak mocno uwierał zwłaszcza z zapasem wody zrobionym w lidlu w Villa do Bispo, schodziliśmy długo na plażę momentami ostrym zejściem, z ciągłą nadzieją że już za tym zakrętem na pewno będzie widać plażę. Ale długo ta nadzieja pozostawala tylko nadzieją 🙂 w pewnym momencie zorientowaliśmy się że już po zachodzie.. szkoda, liczyliśmy na fajne zdjęcia. Było już szaro jak dotarliśmy do celu. Pojawił się dość istotny problem o którym wcześniej nie pomyśleliśmy, jak przytwierdzic namiot do sypkiego piachu na plaży gdzie dookola tylko skaly… Na szczęście znaleźliśmy kawałek twardszego podłoża i juz w ciemnościach rozbiliśmy się. Było tak zimno że nie bylo mowy o kąpieli w oceanie, także przydał sie zapas chusteczek nawilżających. Jeszcze tylko kolacja i zasłużony sen.
Dzień dobry bardzo. Ja to Paweł, a ona to Iza. Witamy Cię na naszej stronie. Jesteśmy w miarę normalną parą, poza tym że nie zgadzamy się z przyjętą przez większość definicją normalności, a wręcz się przeciwko niej buntujemy. Wierzymy w to, że życie nie sprowadza się jedynie do bezsensownej konsumpcji, a do szczęścia nie jest nam potrzebny nowy ajffon. Wierzymy w życie z pasją, pełne aktywności, pokonywanie własnych słabości, a przede wszystkim wierzymy w Boga. Dzięki jego opiece i ciężkiej pracy conajmniej raz w roku możemy się wyrwać z pułapki normalności. Na tydzień, miesiąc, czy dwa. Stopem, rowerem, pieszo albo samochodem. Nie musi to być wcale daleko. Życie ma smak i zapiera dech w piersiach nawet w „naszych” Karkonoszach. Wystarczy wziąć plecak, zmienić tryb na offline, wyciszyć telefon i wyjść z domu. Przed nami miesiąc w Albanii. Rodzina i przyjaciele przyzwyczaili się już, że będąc gdzieś dalej piszemy dla nich jakąś krótką relację. Tak będzie i tym razem. Zapraszamy do wspólnej podróży.