Dzień 26: Coimbra – Arcos 37 km
Tym razem się nie spieszymy, w hostelu śpimy jak niemowlaki więc budzikowi mówimy nie i wychodzimy dopiero przed 8. W mieście nie ma aż tak wielkiego ruchu jak u nas o tej porze, ale budzi się już do życia. Dziś do Mealhady mamy 25 km, więc nie musimy się spieszyć. Wg przewodnika dziś na trasie nie mamy ani sklepu ani baru, więc jak tylko widzimy na szlaku restauracyjke, wstepujemy na kawkę. Po wyjściu robimy pamiątkowe zdjęcie z barmanem, a do lokalu wchodzi małżeństwo w średnim wieku, z tego co słyszymy z ich rozmowy z kelnerem tez ida do Santiago. Idziemy dalej a na trasie bar za barem. Po dwóch kolejnych godzinach znów przerwa. Robimy kanapki, wietrzymy stópki, a po chwili znowu pojawia się ta sama para. Tym razem ucinamy krótką pogawędkę, są z Las Vegas, w zeszłym roku przeszli Camino Francuskie, tym razem ruszyli z Lizbony i z malym bagażem niespiesznie zmierzają do Santiago. Szlak prowadzi przez klimatyczne, małe wioski, wiele domów jest opuszczonych, większość starych, dotkniętych historią. Po raz kolejny dopadam do drzewa figowego, tego akurat w Polsce nie ma, musze najesc sie ma zapas 🙂 W Mealhadzie jesteśmy około 14, po drodze mamy Inter Marche więc Paweł pilnuje bagażu, a ja wpadam w szał zakupów. 4 litry picia, zapas pieczywa, sery, wędlina, warzywa i coś na deser, upychamy co się da do toreb, reszta w siatce i idziemy. Kierunek – bombeiros, gdzie na poprzednim Camino spał Pawła znajomy, Hans, którego poznał w drodze. Wpadamy, pewni że zaraz zrobimy sobie biesiade i sieste, a tu znowu powtórka z rozrywki. Także i tutaj strażacy skończyli już z nocowaniem pielgrzymów. Obładowani, glodni, nieumyci myślimy co dalej. Dziś ładna pogoda, na kolejne dni zapowiadają deszcze, także długo się nie zastanawiamy, trzeba wykorzystać ciepło – namiot. Siadamy w parku, jemy i pijemy ile się da żeby bylo lżej, z daleka machają do nas Amerykanie, obok na lawce swe posiedzenie mają starsi lokalni panowie. Idziemy za miasto, popołudnie jest przepiękne, świetna pogoda, aż chce się iść dalej. Po godzince znów robimy przerwę żeby uszczuplić zakupy, robi się trochę lżej, po 30 km każdy kilogram już się liczy. Przed 19 widać że słońce już nisko, trzeba się powoli gdzieś rozbijać, ale ciągle zabudowania, kończy się jedna wioska, zaczyna druga. Wreszcie po 37 km zamiast 25, znajdujemy idealne miejsce na obozowisko. Jeszcze trochę widać, nie ma ani komarów ani meszek, pięknie, oby tylko jeszcze się pogoda do rana utrzymała, na wszelki wypadek szykujemy rzeczy przeciwdeszczowe żeby były pod ręką.
Dzień dobry bardzo. Ja to Paweł, a ona to Iza. Witamy Cię na naszej stronie. Jesteśmy w miarę normalną parą, poza tym że nie zgadzamy się z przyjętą przez większość definicją normalności, a wręcz się przeciwko niej buntujemy. Wierzymy w to, że życie nie sprowadza się jedynie do bezsensownej konsumpcji, a do szczęścia nie jest nam potrzebny nowy ajffon. Wierzymy w życie z pasją, pełne aktywności, pokonywanie własnych słabości, a przede wszystkim wierzymy w Boga. Dzięki jego opiece i ciężkiej pracy conajmniej raz w roku możemy się wyrwać z pułapki normalności. Na tydzień, miesiąc, czy dwa. Stopem, rowerem, pieszo albo samochodem. Nie musi to być wcale daleko. Życie ma smak i zapiera dech w piersiach nawet w „naszych” Karkonoszach. Wystarczy wziąć plecak, zmienić tryb na offline, wyciszyć telefon i wyjść z domu. Przed nami miesiąc w Albanii. Rodzina i przyjaciele przyzwyczaili się już, że będąc gdzieś dalej piszemy dla nich jakąś krótką relację. Tak będzie i tym razem. Zapraszamy do wspólnej podróży.