Dzień 34: Marinhas – Viana do Castelo 27 km
Prognozy zapowiadały deszcz, także nastawiliśmy się psychicznie na szarówkę. Rano Hiszpan wychylił głowę za drzwi i zakomunikował całemu Albergue że pada deszcz. Także nie ma co się spieszyć, kawka jedna, śniadanie, kawka druga, w końcu po 7 wychodzimy i niespodzianka, nie pada. Robi się jasno a nad nami pogodne niebo, w dodatku już od 8 ciepło na krótki rękaw. Początkowo idziemy Camino Costa śledząc żółte strzałki, później jednak zbaczamy na nieoznaczone Camino Nadbrzeżne żeby nacieszyć się jeszcze oceanem. Docieramy do plaży, na tym odcinku jest kamienista, postanawiamy iść przybrzeżną ścieżką, ale miejsce na drugie śniadanie jest idealne, także chleb, tuńczyk z puszki z cebulką i jest uczta 🙂 pogoda idealna, słońce świeci, wiaterek orzeźwia, dziś spodziewaliśmy się dużo gorszej aury, plaża wreszcie robi się piaszczysta i idziemy teraz wzdłuż niej. Jest bardzo kameralnie, większość osób które mijamy to wędkarze, na wodzie windsurferzy i zaledwie kilku spacerowiczów. Nad nami błękitne niebo, a nad oceanem pojawia się piękna tęcza, chyba już gdzieś pada. Póki co jeszcze spacer po wodzie, jeszcze trochę leżakowania i przed 14 gdy schodzimy z plaży nadciagają chmury. Przed 15 jesteśmy już w Viana do Castelo, mamy opcje bombeiros i albergue, najpierw próbujemy szczęścia u strażaków. Tradycyjnie pojawia sie bariera językowa. Nikt nie mówi po angielsku. Paweł trochę po angielsku, trochę po portugalsku, a trochę na migi próbuje wytłumaczyć grupce strażaków o co chodzi, ale jest ciężko. Gdy już mamy zrezygnować, nagle jeden z nich zrozumiał i znikają na naradę. Po chwili znajduje się osoba z którą wreszcie możemy porozmawiać i jak się okazuje miejsce do spania. Pan z wyrzutami sumienia mówi że nie ma dla nas łóżek, a my z uśmiechem na twarzy, że w sumie to dobrze, bo już od nich się odzwyczailiśmy. Ostatecznie mamy do dyspozycji wielką salę ze sceną, sztandarami, fortepianem. Jak tylko do niej weszliśmy lunął deszcz. Nie ma co w takim razie wychodzić na razie po zakupy, idziemy pod prysznic, najpierw ja później Pawel. Rozwieszam po kąpieli jeszcze w mokrych włosach, z ręcznikiem na ramieniu swoje pranie, a tu ten sam strażak który nas ugościł, przychodzi i mówi że zapomniał że zaraz zaczyna się tu kurs tańca. Wszystkie rzeczy rozwalone, na scenie suszą się nasze rzeczy, Pawła nie ma a zaraz wpada tu 40 osób, więc szybko do dzieła. Na szczęście Portugalczycy mają czas, poczekali spokojnie aż się ogarniemy, weszli na salę a my na miasto. Mamy 4 godziny do zagospodarowania podczas deszczowej pogody, także co tu robić jak nie barować. Najpierw kawka i likier w małej kawiarence, poźniej długo szukaliśmy jakiejś knajpki z jedzeniem, ale wreszcie się udało i warto było się za nią nachodzić bo jedzonko pyszne. Później jeszcze tylko zakupy w Pingo Doce i wracamy. Ale jako że Portugalczykom generalnie się nie spieszy, to jeszcze po 20.00 tańce trwają w najlepsze. Poczekaliśmy aż skończą i przejęliśmy sale na nasze biesiadowanie 🙂
Dzień dobry bardzo. Ja to Paweł, a ona to Iza. Witamy Cię na naszej stronie. Jesteśmy w miarę normalną parą, poza tym że nie zgadzamy się z przyjętą przez większość definicją normalności, a wręcz się przeciwko niej buntujemy. Wierzymy w to, że życie nie sprowadza się jedynie do bezsensownej konsumpcji, a do szczęścia nie jest nam potrzebny nowy ajffon. Wierzymy w życie z pasją, pełne aktywności, pokonywanie własnych słabości, a przede wszystkim wierzymy w Boga. Dzięki jego opiece i ciężkiej pracy conajmniej raz w roku możemy się wyrwać z pułapki normalności. Na tydzień, miesiąc, czy dwa. Stopem, rowerem, pieszo albo samochodem. Nie musi to być wcale daleko. Życie ma smak i zapiera dech w piersiach nawet w „naszych” Karkonoszach. Wystarczy wziąć plecak, zmienić tryb na offline, wyciszyć telefon i wyjść z domu. Przed nami miesiąc w Albanii. Rodzina i przyjaciele przyzwyczaili się już, że będąc gdzieś dalej piszemy dla nich jakąś krótką relację. Tak będzie i tym razem. Zapraszamy do wspólnej podróży.