Dzień 9 CAMMINO DI SANTU JACU
Porto Torres – przedmieścia (przed.) Sorso (17km)
Nareszcie dotarliśmy do miasta gdzie startuje sardyńskie Camino. Szlak ma być oznakowany typowymi dla Camino żółtymi strzałkami, dodatkowo mamy ślad GPSu na każdy dzień. W miejscu gdzie pokazuje nawigacja, przy porcie i zamku, przy głównym rondzie – szukamy startu, jakiegoś śladu, że tu zaczyna się szlak. Rozglądamy się trochę dalej, nigdzie nic. Wiemy w jakim kierunku iść, ale fajnie byłoby znaleźć sam start. Niedaleko jest informacja turystyczna, chociażby z czystej ciekawości czy będą coś wiedzieli o szlaku idziemy się wypytać. Niestety, dosłownie minuta spoźnienia i trafiliśmy na siestę. Jeszcze trochę szukamy na własną rękę, po czym poddajemy się i ruszamy zgodnie ze wskazówkami GPSu. Początek trasy minął nam szybko na szukaniu strzałek i na podziwianiu widoków. Pierwsze 4 kilometry wiodły wzdłuż wybrzeża, woda tutaj ma intensywnie turkusowy kolor, otoczona jest przez jasne, gdzieniegdzie gładkie, gdzie indziej postrzępione skały, w nich wyrzeźbiono schodki, ławki i wyznaczono ścieżki tuż przy klifach. Pierwszy znak camino znaleźliśmy dopiero po 3 km. Była to naklejka z charakerystyczną dla camino żółtą strzałką i muszlą, oraz napisem Cammino di Santu Jacu. Teraz prawdziwie poczuliśmy się na Camino. Ze ścieżki przy morzu skręciliśmy w iglasty las, który wybawił nas od żarzącego słońca. Jednak żadnego znaku informującego o zakręcie nie znaleźliśmy, w lesie też żadnego znaku, dopiero po powrocie do drogi pojawiły się strzałki ponaklejane zazwyczaj na słupach od znaków drogowych lub innych. Co jakiś czas mamy potwierdzenie, że jesteśmy na Camino, jednak bez GPSu nie byłoby mowy żeby trzymać się trasy. Dziś nocujemy przed Sorso, dopiero o zmierzchu znajdujemy zasłonięty kawałek pola z dala od ludzi, w oddali słychać tylko psy i będzie je słychać całą noc… Jednak po długim i wyczerpującym dniu nie stanowi to większego problemu.
Dzień dobry bardzo. Ja to Paweł, a ona to Iza. Witamy Cię na naszej stronie. Jesteśmy w miarę normalną parą, poza tym że nie zgadzamy się z przyjętą przez większość definicją normalności, a wręcz się przeciwko niej buntujemy. Wierzymy w to, że życie nie sprowadza się jedynie do bezsensownej konsumpcji, a do szczęścia nie jest nam potrzebny nowy ajffon. Wierzymy w życie z pasją, pełne aktywności, pokonywanie własnych słabości, a przede wszystkim wierzymy w Boga. Dzięki jego opiece i ciężkiej pracy conajmniej raz w roku możemy się wyrwać z pułapki normalności. Na tydzień, miesiąc, czy dwa. Stopem, rowerem, pieszo albo samochodem. Nie musi to być wcale daleko. Życie ma smak i zapiera dech w piersiach nawet w „naszych” Karkonoszach. Wystarczy wziąć plecak, zmienić tryb na offline, wyciszyć telefon i wyjść z domu. Przed nami miesiąc w Albanii. Rodzina i przyjaciele przyzwyczaili się już, że będąc gdzieś dalej piszemy dla nich jakąś krótką relację. Tak będzie i tym razem. Zapraszamy do wspólnej podróży.