Dzień 3 i 4 Chwytać życie!
Tak mniej więcej można podsumować większość dni z plecakiem. Staramy się chwytać życie od wschodu, aż do zachodu słońca. Pierwsza noc w namiocie nigdy nie przynosi zbyt twardego snu, więc cieszymy się że już trzeba wstać. Zanim się spakujemy, woda na kawę jest już gotowa i tuż po 8 ruszamy. Trochę poboczem drogi, trochę przez malownicze, totalnie wymarłe miejscowości nad morzem gdzie oprócz kilku osób wsiadajacych do swoich aut nie widzimy nikogo. Idziemy na wschód. Mamy już za sobą kilka degustacji sardyńskiego piwa i mimo że nie jestem koneserem to muszę powiedzieć: „szału ni ma”. Najlepsze w tym piwie jest to, że wyjęte z lodówki jest naprawdę zimne. Tutaj uwaga: w niektórych sklepach opłata za „fresh service”, czyli piwo z lodówki, to 0,25 euro. Kolejną ciekawostką, z którą miałem do czynienia pierwszy raz w życiu, to prośba o zabranie butelki po piwie ze sobą gdy zapytałem o kosz. Oczywiście znalazłem kosz na zapleczu sklepu i nie wziąłem jej ze sobą. Brak koszy to problem widoczny gołym okiem wszędzie dookoła. Czasami niesiemy swoje śmieci przez 10 km zanim uda nam się ich pozbyć. W połowie dnia zaczyna wiać. W pewnym momencie, gdy jesteśmy na małej przełęczy, porywy są na tyle silne, że momentami ciężko utrzymać się na nogach.
Dzień mija szybko, a druga noc w namiocie to już bajka. Nawet stado 20 owieczek z dzwoneczkami, które pojawiło się w okolicy tuż po północy, nie przeszkadzało nam dłużej niż 2 minuty.
Rano budzi nas słońce wschodzące nad naszym następnym celem – Capo Carbonara. Przylądek z zamkniętymi dla zwiedzającyh o tej porze roku ruinami starej fortecy, niedostępna dla turystów latarnia i piękne widoki: błękitne morze, szerokie plaże, biały piasek i bardzo mało turystów. W Villasimius kierujemy się odrobinę bardziej w głab lądu i na kolejny nocleg pod namiotem wędrujemy lokalną drogą wśród eukaliptusów i stanowisk opuncjii.
Dzień dobry bardzo. Ja to Paweł, a ona to Iza. Witamy Cię na naszej stronie. Jesteśmy w miarę normalną parą, poza tym że nie zgadzamy się z przyjętą przez większość definicją normalności, a wręcz się przeciwko niej buntujemy. Wierzymy w to, że życie nie sprowadza się jedynie do bezsensownej konsumpcji, a do szczęścia nie jest nam potrzebny nowy ajffon. Wierzymy w życie z pasją, pełne aktywności, pokonywanie własnych słabości, a przede wszystkim wierzymy w Boga. Dzięki jego opiece i ciężkiej pracy conajmniej raz w roku możemy się wyrwać z pułapki normalności. Na tydzień, miesiąc, czy dwa. Stopem, rowerem, pieszo albo samochodem. Nie musi to być wcale daleko. Życie ma smak i zapiera dech w piersiach nawet w „naszych” Karkonoszach. Wystarczy wziąć plecak, zmienić tryb na offline, wyciszyć telefon i wyjść z domu. Przed nami miesiąc w Albanii. Rodzina i przyjaciele przyzwyczaili się już, że będąc gdzieś dalej piszemy dla nich jakąś krótką relację. Tak będzie i tym razem. Zapraszamy do wspólnej podróży.